Trzeba się wziąć za działanie zamiast tracić czas. Nie oglądać się na brak wsparcia, na brak akceptacji, na niezadowolenie. Poskromić lenistwo. Poskromić obawy. Popełnić błędy. I donieść sukces.
– Wiesz, czego brakuje Ci najbardziej? – rzekła znajoma, gdy wracałyśmy z pół-biznesowego raczej bezalkoholowego grzańca – brakuje Ci wiary w siebie.
– Może – odpowiedziałam zasmucona, może nie tym, że to odkryła, ale że jako pierwsza powiedziała na głos.
– Twoje pomysły są zajebiste – kontynuowała, ale nie wierzysz w siebie i nie ruszasz z miejsca. Czego nic z tym nie zrobisz?
Poczułam się jak jedna z tych osób, które tylko gadają a nic nie robią. Wkurzają mnie takie osoby bardzo. Ględzą i ględzą, snują marzenia, plany i wykazują, że to cały świat jest przeciwko nim i dlatego, tylko dlatego, nie mogą zacząć. Blokują ich czynniki „niezależne”.
No coś w tym niewątpliwie jest, co powiedziała znajoma. Gadam i nic z tymi planami nie robię. Bo nie mam wsparcia – czyli uzależniam rozpoczęcie od czegoś ode mnie niezależnego. A to gówno prawda. tzn, fakt, nie mam wsparcia i boję się zacząć, ale przecież to wsparcie nic mi nie da, bo to ja muszę sama się wesprzeć na sobie. I wcale nie jest tak, że bez tego wsparcia nie mogę ruszyć. Mogę, jeśli tylko zechcę. Jeśli mi się zechce.
Tracę czas na to, że wymyślam, analizuję, planuję i organizuję nowe projekty. W głowie. W myślach. Wizualizuję, marzę, szukam rozwiązań. Znajduję rozwiązania i przerabiam scenariusze. W głowie.
Nie, żebym uważała, że myślenie to strata czasu. Absolutnie nie. Dość istotna to umiejętność zwłaszcza, gdy jest się aktywną osobą, działaczem. Ale z drugiej strony, myślenie o projektach, których się nie realizuje, do których się nie zabiera czynnie, czyli myślenie zamiast działania to totalna strata czasu. Totalna. Marnotrawstwo cennych minut, kwadransów, godzin, dni i tygodni.
Zamiast o tym ciągle myśleć powinnam wziąć się do działania. Dlaczego tego nie robię? Ja wiem, bo się boję, że nie wyjdzie i się ośmieszę. Albo wyjdzie i pociągnie za sobą jakąś lawinę zmian (na które w sumie ciągle czekam, ale nie chcę do nich przyłożyć ręki?) i moje sielankowe slow life zmieni się w jakiś hardcore. A ja lubię swój świat w rytmie slow.
Nie biorę się za realizację, bo mi się nie chce. Wolę czytać. Zwłaszcza jesienią. A jednocześnie przecież mam w sobie tak silne pragnienie sukcesu, udowodnienia innym, że nie jestem coś warta, mam ogromną przeogromną potrzebę zrobienia CZEGOŚ.
Wiem, na czym się znam. Wiem, co potrafię. Nawet wiem, co chcę robić! Mam tyle pomysłów, a tylko marnuję czas na myślenie o nich, zamiast zacząć fizycznie coś z nimi robić.
Zmarnowałam wiele godzin pracy i jednocześnie w kategoriach ekonomicznych, poniosłam wiele kosztów utraconych korzyści, pracując z osobą, której chorobliwa chęć przewidzenia i zapobieżenia wszystkiemu blokowała wszelką spontaniczność i ciekawe rozwiązania (pomysły). Wiadomo, że w projekcie szacujemy ryzyko, że lepiej zapobiegać niż korygować, ale godziny zmarnowane na wymyślanie hipotetycznych sytuacji „co będzie, gdy…” oraz wymyślanie możliwych potencjalnych przeszkód i argumentów przeciwko, a także próba zabezpieczenia się przed tym wymyślonym wszystkim, często prowadziła do zniekształcenia pomysłu albo (najczęściej) rezygnacji z rozpoczęcia próby realizacji pomysłu. A przecież można było spróbować i ponieść porażkę – zawsze to jakiś błąd, na którym można się czegoś nauczyć, wyciągnąć wnioski.
Nie jestem zwolennikiem teorii „jakoś to będzie, później się zobaczy”, bo, zwłaszcza przy realizowanych przeze mnie projektach unijnych, trzeba wiele przewidzieć i opisać już na etapie pozyskiwania finansowania, ale nie można zabijać pomysłów przez próbę wymyślenia wszelkich przeszkód i kłód. Po prostu uważam, że nie da sie zapobiec wszystkiemu nawet, gdy się to przewidzi. Trzeba zacząć działać – 90% z wymyślonych rzeczy się nie pojawi, za to pojawią się inne, których nie wzięłam pod uwagę, nie przewidziałam. Po co więc tracić czas na wymyślanie kolejnych przeszkód prowadzących do potencjalnych, hipotetycznych i ewentualnych porażek? Z rzucanych kłód zawsze można zbudować tratwę. Myślenie, dywagowanie i teoretyzowanie to strata czasu. Serio.
Każdy, kto cokolwiek w życiu osiągnął, zaczął od działania, zrobił pierwszy mały krok na drodze do sukcesu, zaryzykował. Kto nie ryzykuje nie pije szampana. Jest ryzyko, jest zabawa. Banały, ale jednak prawdziwe.
Dopóki nie zacznę czegoś robić to nie ruszę z miejsca. Dopóki nie ruszę z miejsca – jestem bezpieczna w swojej przystani, w swojej strefie komfortu. Dopóki nie wyjdę ze strefy komfortu, nie popełnię żadnego błędu. Ale jednocześnie – niczego nie osiągnę. Nadal będę siedziała z moim alter ego, w mojej głowie będą się kotłować pomysły, będę je wymyślać i z lenistwa stać w miejscu. Z niepewności. Ze strachu, że moi bliscy nie zaakceptują mojego wyboru, że będą niezadowoleni, że coś zmieniam, bo moja dodatkowa aktywność nie pozostanie bez wpływu na ich życie. Że sama będę niezadowolona, bo będę musiała coś robić. A mi się nie chce robić. I tak sobie wymyślam, myślę, tłumaczę, szukam i tracę czas. Bo jakbym już się za to wzięła, to już dawno byłabym tam, gdzie nawet boję sobie wyobrazić. Byłabym drugą Ewą Chodakowską, albo Kaśką Żbikowską albo Panią Swojego Czasu czy coś…
Po prostu trzeba się wziąć za działanie, a nie dywagować nad pomysłami. Nie oglądać się na brak wsparcia, na brak akceptacji, na niezadowolenie. Poskromić lenistwo. Poskromić obawy. Popełnić błędy. I donieść sukces.
Rok 2015 były rokiem samodoskonalenia i rozwoju. Rok 2016 był rokiem zmian. To chyba pora na rok ruszania z kopyta – czyli 2017 rok będzie rokiem działania – już czas. Już jestem gotowa, by ruszyć.
Na początek kurs JUMP Kaśki Żbikowskiej. Kolejny. Na pewno wartościowy, jak wszystko, co robi Kaśka. Program JUMP o ruszaniu z miejsca. Dla takich jak ja, co kiszą w sobie pomysły i brakuje im odwagi by wystartować, bo być może tak jak ja, nie bardzo mają się od czego dobić.
Mnie brakuje słowa wsparcia od najbliższych, czegoś w rodzaju „spróbuj, uda Ci się, trzymam kciuki, dasz radę”. Takiej akceptacji, że to co sobie wymyśliłam i co jest dla mnie wartościowe i ważne jest akceptowane i mam zielone światło na działanie. To byłaby dla mnie prawdziwa trampolina. Wyjumpowałabym do nieba i powrotem (być może twardo obijając sobie tyłek o ziemię, gdyby coś nie wyszło). Ale miałabym siłę, by zacząć. Teraz nie mam odwagi.
Jakbym czytała o sobie. Coraz to nowy kurs, dużo pomysłów, a strach przed realizacją.
Do przodu zatem!